Indian Express cz. 1
Trochę minęło od ostatniego wpisu. Aż mam wyrzuty sumienia. Zabierałem się do pisania co najmniej 10 razy i zawsze coś nie wychodziło. Tak to jest jak się podróżuje samemu. Możesz sobie zaplanować, że dzisiaj jesteś tu, a jutro tam, a i tak wszystko bierze w łeb, bo spotykasz kogoś nowego na swej drodze i Twoje plany zmieniają się czasem o 180 stopni. Go with the flow jak to mówią :-) I tak było w moim przypadku. Kilka razy. Uważam to za jedną z największych zalet samotnego podróżowania. Kompletna wolność w wyborze miejsca, czasu i towarzystwa. Ale koniec pitu pitu. Czas na Indie :-))
Naszą opowieść skończyliśmy na lotnisku w Dubaju. Kompletnie inny świat od tego, który czekał na mnie po drugiej stronie Morza Arabskiego. W samolocie IndiGo byłem jedynym białym. Reszta to gastarbeiterzy pracujący w Dubaju i wracający do swoich domów w Indiach. Kilka godzin lotu i wylądowałem w Chennai, który kiedyś był znany pod nazwą Madras. Jest to moja druga już wizyta w Indiach, więc wiedziałem czego mniej więcej mogę się spodziewać. Za pierwszym razem byłem miesiąc na północy Indii, a tym razem postanowiłem odwiedzić bardziej leniwe i chilloutowe południe :-) Szoku nie było mimo, że przylatywałem z kosmicznego Dubaju. Czułem się jak w domu :-) Wspomnienia odżyły mimo, że minęły dwa lata. Jedyny problem stanowiły pieniądze. Indyjski rząd w celu ukrócenia korupcji i zlikwidowania nielegalnych fortun trzymanych w przysłowiowym materacu, zarządził wymianę pieniędzy. Trafiłem w sam środek okresu przejściowego. W obiegu były głównie banknoty 100 rupiowe i nowe 2000. Nie było już starych 500 i 1000. Do tego obowiązywały limity wypłat w bankomatach i wymiany waluty w kantorach. 100 rupii to 6,2 złotego. Ceny są takie, że za te 100 rupii jesteś w stanie zjeść cztery obfite śniadania. Oczywiście mówię o tanich jadłodajniach, ale tam właśnie żywi się większość mieszkańców Indii. Piszę mieszkańców Indii, a nie Hindusów świadomie gdyż nauczyłem się, że pomimo tego, iż największa grupę obywateli stanowią wyznawcy Hinduizmu czyli Hindusi, ale jest ich tylko 80%. Znowu używanie słowa Indianie brzmi dziwnie, a Indyjczycy śmiesznie :-) W zależności od stanu będę używał nazw mieszkańców tychże stanów. Czyli w Kerali będą Keralczycy, a w Tamilnadu Tamilowie. Ale wróćmy do pieniędzy. Obywatele indyjscy mogli wypłacić z bankomatu tylko 2000 rupii dziennie czyli jakieś 124 zł. Cudzoziemcy byli uprzywilejowani, bo mogli wypłacić nawet 10tys rupii. W kantorach można było dziennie wymienić tylko 100 dolarów, funtów lub euro. Ci którzy trzymali pieniądze w materacu mieli tylko kilka dni na ich wymianę i udokumentowanie skąd je mają :-) Podobno w tych dniach najdroższe hotele na południu Indii zostały natychmiast porezerwowane. Drogie limuzyny wypożyczone, drogie wycieczki na koniec świata wykupione. Ci co mieli za dużo nielegalnych pieniędzy po prostu chcieli jak najszybciej i jak najwięcej ich wydać :-) Podobno też około 150 bogatych obywateli w dniu ogłoszenia wymiany popełniło samobójstwo. Ja natomiast po odstaniu swojego w kantorowej kolejce stałem się posiadaczem kilku banknotów o nominale 2000 rupii. I tak naprawdę teraz dopiero zaczęły się kłopoty. Jeżeli masala dosa czyli coś w rodzaju chrupkiego naleśnika z nadzieniem i dwoma lub czasem trzema dipami kosztuje 25 rupii to jak myślicie jakie kelnerzy mają miny gdy im dajesz 2000 rupii w jednym papierku?? Lub chai sprzedawany na każdym rogu po 10 rupii. A Ty tu machasz banknotem z tyloma zerami. Rozmienić go było naprawdę problemem. Najczęściej było to możliwe w większych sklepach spożywczych w drugiej połowie dnia lub w restauracjach wieczorem, gdy już w kasie było trochę utargu. Ja swój pierwszy banknot rozmieniłem jeszcze na lotnisku. Kupiłem sobie indyjską sim kartę. W 5 minut :-) A podobno wszędzie w przewodnikach i w Internetach piszą, że to takie trudne, że trzeba wiele formalności. No tak, formalności były. Pani zrobiła ksero mojego paszportu, kamerką internetową trzasnęła mi foto, spytała o adres hotelu, w którym będę mieszkał i skasowała 600 rupii. Za 37 złotych dostałem nano kartę z indyjskim numerem i 3GB Internetu LTE ważne na miesiąc. Karta była aktywna po dwóch godzinach. Oczywiście pani biegała 15 minut po lotnisku, żeby rozmienić te 2000 rupii. Gdyby to był zakup za 100 pewnie by mnie olała, ale tych 600 nie mogła tak łatwo przepuścić.
Noclegi zarezerwowałem sobie nie w hotelu, ale tzw. homestay'u. Był tani, bo tylko 30 zł za noc i mieścił się w Fort Kochi czyli w najstarszej i klimatycznej części Cochin. Aaaa. Bo ja nie napisałem, że przyleciałem do Kerali, znaczy się takiego malutkiego stanu na południu Indii, który wciśnięty jest pomiędzy Morze Arabskie i góry zwane Western Ghats. Malutki nie malutki, ale 31 mln ludzi ma. Czyli niewiele mniej niż Polska. Kiedyś był on kolonią portugalską stąd jego charakter. Odsetek chrześcijan jest tutaj największy. Podobnie zresztą jak na Goa, które też było kiedyś kolonią portugalską i też jest malutkim stanem. Wręcz stanikiem :-) Fort Kochi jest najstarszą osadą w tym rejonie. To tutaj lądował Vasco da Gama w swojej podróży do Indii. To tutaj znajduje się najstarszy w Indiach kościół katolicki. Postawiono go w 1503 roku i to w tym kościele pochowano właśnie Vasco da Gamę. Jego ciało po 14 latach zabrano z Kościoła św. Franciszka i przetransportowano do Portugalii. I w takich to historycznych okolicznościach zamieszkałem ja :-) w Immanuel Homestay. Wynająłem pokój na 8 nocy, gdyż po pierwsze nigdzie mi się nie spieszyło, a po drugie miałem kupę zaległej roboty jeszcze z Polski. I tak mijały dni. Szybko, za szybko. Wyrobiłem sobie rutynę. Rano wstawałem, kąpałem się, oczywiście w zimnej wodzie, bo innej nie trzeba przy ciągłej temperaturze powietrza w okolicach 30 stopni. Potem dostawałem koło 9tej śniadanie. Mieszkałem na tym samym piętrze co rodzina właścicieli czyli Imannuel z żoną, 12letnią córką i 7letnim synem oraz seniorami rodu: starszą matką i równie starym ojcem. Wszyscy on gnieździli się w jednym pokoju niewiele większym od mojego i spali na jednym łóżku. Mając cały dwupiętrowy dom. Resztę zajmowali przyjezdni. Śniadanie przygotowywała mi starsza kobieta. Proste południowoindyjskie jedzenie. We wszystkim czułem kokos. Jadłem dziwne rzeczy i nawet za bardzo nie wiedziałem co. Był tam ryż uformowany w kształcie tuby, bułki wyglądające na pierwszy rzut oka jak nasze na parze tylko mniejsze, jakieś sosy, soja, soczewica, owoce. Oczywiście wegetariańsko. Około 40% ludności w Indiach to wegetarianie. I to jest jeden z powodów, dla których tak lubię Indie. Jest tu więcej wegetarian niż w pozostałych krajach świata razem wziętych. Oczywiście z grzeczności dostawałem sztućce. Bylem przecież barbarzyńskim Europejczykiem :-) ale z premedytacją ich nie używałem tylko starałem się jeść po ichniemu czyli ręką. Jedną! Prawą! Drugiej ręki się nie używa do jedzenia, bo ta służy do podmywania się w ubikacji. W Indiach tradycyjnie nie używa się papieru toaletowego, tylko wodę i rękę. Logicznym jest, że tą ręką się nie je :-) pijąc nie dotyka się ustami kubka lub szyjki butelki tylko wlewa się napój do ust z pewnej odległości. No i kto tu jest bardziej higienicznym? ;-) jedzenie jedną ręką bez użycia sztućców nie jest jednak łatwe. Tym bardziej, że oni tutaj używają mnóstwa sosów i dipów. Czasami aż mi wstyd było tak się upaprałem. Ale patrząc na tubylców wstyd mi przechodził w sekundę. Oni byli bardziej upaprani :-)
Po śniadaniu siadałem trochę do kompa popracować. W okolicach 14-15 szedłem się powłóczyć po uliczkach Fort Kochi. Kolonialna zabudowa tworzyła klimat, stare portugalskie rezydencje, kościoły, holenderskie cmentarze, żydowskie synagogi, chińskie sieci do połowu ryb. Było tu wszystko i do tego w odległości kilkunastu minut marszu. Multi kulti w pełnym wydaniu :-). Akurat po moim przyjeździe rozpoczynało się coroczne Kochi Biennale czyli impreza kulturalna trwająca 3 miesiące i przyciągająca artystów ze wszystkich stron świata. Mnóstwo wystaw, pokazów, happeningów, projekcji, koncertów. A wszystko to w słońcu i 30 stopniach. Ach jak fajnie :-) wieczorem szedłem do restauracji pod nazwa Mary's Kitchen, która mieściła się na dachu zaraz przy drugim najstarszym kościele w Kochi czyli Bazylice Santa Cruz. Nie było tam tanio, ale bardzo przyjemnie. Tanio mówię na warunki indyjskie. Bo obfity obiad za 300 rupii czyli niecałe 20 zł w restauracji nie można nazwać drogim na europejskie realia :-) Codziennie zamawiałem kolejną pozycją na liście dań wegetariańskich. W Indiach jestem zawsze wegetarianinem. To tutaj takie proste. Menu wegetariańskie miało 12 pozycji, a ja miałem być tutaj tylko 8 nocy, więc nie zdążyłem spróbować wszystkiego. Najbardziej zasmakowało mi Chili Gobi z czosnkowymi chlebkami Naan. Oczywiście do tego masala chai czyli herbata parzona na mleku, a nie wodzie z mnóstwem przypraw i przeważnie bardzo słodka. Jest tu wszędzie. Na każdym rogu można ją kupić w małych papierowych kubeczkach po stałej cenie 10 rupii czyli 60 groszy. Czasami na deser brałem jeszcze banana lassi czyli świeżo robiony jogurt z bananami. Mniam. Niektórzy wolą mango lassi, ale ja jednak optuję zawsze za bananem :-) tak obżarty wracałem do domu albo szedłem jeszcze na jakąś wystawę lub koncert.
Pewnego dnia pożyczyłem sobie skuter za 300 rupii i postanowiłem pozwiedzać okolice za miastem. Wyczytałem gdzieś ze na północ od fort Kochi, na wyspie Vypin jest spoko plaża. Te w mieście nie nadawały się do kąpania. Na Vypin najlepiej było dostać się promem. Chyba 8 rupii kosztował bilet dla mnie i za skuter. Jak to w Indiach, żeby dostać się gdziekolwiek to trzeba było się trochę przepychać :-) Sama podróż trwała może 10 minut. Za to załadunek i rozładunek dwa razy tyle :-) Dumny z siebie, że dałem im wszystkim radę ruszyłem przed siebie. Mapa prowadziła mnie główną drogą, ale ja jak to ja lubię mniej utarte szlaki więc zjechałem w jakąś boczną dróżkę. I dopiero wtedy zaczęło się ciekawie. Czasami szkoda mi ludzi, którzy płacą kupę pieniędzy za wycieczki do Indii i pokazywane im są głównie Bombaj, Delhi i Aghra. Wielkie miasta i Taj Mahal. Oczywiście to też Indie, ale tak naprawdę te prawdziwe Indie zaczynają się tuż za rogatkami miast. Delhi jest tak brzydkie i nieciekawe ze pobyt tylko tam oznacza, że nie polubicie nigdy Indii. Ja natomiast na moim skuterku ledwie 4-5 km od Kochi znalazłem się w innym świecie. Musiałem się zatrzymać i z otwartymi szeroko oczami i ustami podziwiałem to co mnie otaczało. Nigdy nie widziałem tak spokojnego i pięknego miejsca w moim życiu. Kerala słynie z tzw. backwaters czyli tysięcy małych kanalików przecinających pola porośnięte palmami i pełne ptactwa. Ja znalazłem się w miejscu gdzie przede mną rozpościerały się kwadratowe stawy rybne oddzielona ścieżkami na których rosły palmy. Jezuuu. Jakie to było piękne. Postanowiłem tu wrócić po wizycie na plaży. Resztę drogi na plażę też miałem usta non stop otwarte ze zdziwienia czy tez raczej podziwu. Spotkałem po drodze kobiety wracające z pola, wszystkie kolorowo ubrane, roześmiane i gadatliwe. Pewnie to na mój widok, bo biały w tych stronach musiał rzadko się pokazywać. Turyści zawsze pchają się do tych samych miejsc. A w nich to już nie Indie. To szopka specjalnie dla nich. Zdecydowanie wolę zbaczać i uciekać od takich miejsc. Czasami się nie da, ale staram się jak tylko mogę. Kobiety chciały mnie poczęstować czymś do jedzenia, ale grzecznie odmówiłem i pojechałem dalej. Plaża okazała się rzeczywiście fajna i pusta. Bylem jedyny. Ja, słońce, piasek i ciepła woda Morza Arabskiego. Ach :-) Oczywiście wytrzymałem tam tylko dwie godziny bo ileż można. Nie jestem typem smażącym się godzinami na plaży. Do tego chciałem wrócić do mojej oazy spokoju. Gdy tam dotarłem, spotkałem mężczyznę, który zaprosił mnie do swojego domu. Nie zdziwiłem się, bo to często się zdarza. Poszedłem za nim. Był właścicielem stawku z rybami. Z tego się utrzymywał. Przedstawił mi swojego wujka, matkę i małą córeczkę, uroczą Nandanę. Pokazał oczywiście domostwo i kilka złapanych ryb. Skromnie bardzo żyli, ale w jakichże pięknych okolicznościach przyrody. Zapraszał mnie również na obiad, ale znowu odmówiłem, bo powoli słońce zachodziło, a mnie czekała jeszcze droga przez dżungle na skuterze. Dałem im 100 rupii na pożegnanie. Starsza kobieta mnie wycałowała w podzięce :-) To był piękny dzien.
Minęło 8 dni takiego błogiego życia i trzeba było się ruszyć dalej. Next stop: Alleppey - stolica keralskich backwaters i pływających domów. Mój gospodarz mimo, że była niedziela, a on był wystrojony do kościoła, zawiózł mnie skuterem na postój autobusów. To, że był katolikiem trochę mnie zdziwiło na początku, ale potem widząc ilość kościołów w Kochi zrozumiałem, że nie jest wyjątkiem. W miejscu gdzie Hindusi mają swoje tandetne, w europejskim rozumieniu tego słowa, ołtarzyki z bożkami, kadzidełkami, lampkami choinkowymi i kwiatkami, on miał dokładnie taki sam tylko zamiast, któregoś tam wcielenia Siwy u niego centralnymi postaciami była Matka Boska i Jan Paweł II. Funny :-) był tak przejęty, żeby mi się nic nie stało przed wyjazdem, że czekał przy autobusie, aż nie ruszyliśmy :-) bardzo przyjacielski i pomocny człowiek. Za te 8 nocy wraz ze śniadaniami i praniem policzył mi 4200 rupii co daje 30 zł dziennie.
W autobusie koło mnie siadła para Holendrów i Australijczyk. Na oko koło 30tki. Mel siadła obok mnie, a jej chłopak Arthur i Mark naprzeciwko. Ona zaszyła się w lekturze książki, oni całą prawie drogę dyskutowali o rynku akcji, opcjach, inwestycjach, prowizjach. Jednym słowem o kasie. Dzięki tej rozmowie dowiedziałem się jakie najtańsze stawki mają brokerzy w Australii i Londynie, jak bardzo są przewartościowane nieruchomości w Amsterdamie, w co należy inwestować w Chinach itd. itp. :-) W końcu zmienili temat i zaczęli o czymś przyjemniejszym. Podróże. Mark jak się okazało podróżuje non stop. Rzadko wraca do Australii. Kasę zarabia online, kupując i sprzedając. I jest gejem co było łatwo wyczuć. A gdy zapytał mnie czy w Iranie jest rozwinięta społeczność gejowska, wtedy już wiedziałem na pewno :-) Miał fajne poczucie humoru, sarkastyczne bardzo. Widać, że gość jest bystry. Droga do Alleppey zajęła nam 2 godziny. Po przyjeździe każde z nas poszło w swoja stronę.
Następnego dnia wykupiłem sobie wycieczkę łódką po kanałach. Nie miał to być pływający dom, bo na to mnie nie stać. A poza tym byłem sam. Podróżowanie samemu ma więcej zalet niż wad, ale niestety te ostatnie też są. I głównie chodzi tu o koszty podróży. Biorąc nocleg dla jednej osoby płacę prawie tyle samo co za dwie. A przeważnie i tak dostaję pokój dwuosobowy. Takie pływające domy są również przeznaczone dla parzystej ilości osób. Oczywiście mogę sobie sam wynająć kajutę, ale zapłacę wtedy jak za dwie osoby. Tak więc wybrałem zwykła łódkę. Rano mój gospodarz, młody chłopak, zawiózł mnie na przystań skuterem. A tam surprise. Moja trójka z autobusu też czeka :-) Okazało się, że płyniemy razem. Ufff. Dobrze, że Mark pokłócił się ze swoim partnerem przed tą podróżą i był sam. Nieparzysty :-) A w łódce mieściły się cztery osoby plus kapitan :-) Najpierw zwykłym rządowym promem, wyglądającym na taki co to czasy Mahatmy Gandhiego pamięta, popłynęliśmy do wioski kapitana. Tam po kilkuminutowym marszu uraczono nas południowoindyjskim śniadaniem. Standard. Po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę. Na szczęście nasze canoe było zadaszone, więc dało się w tym słońcu wytrzymać. Rozmowy na łódce też standard. Giełda, pieniądze, podróże :-) przy czym pierwsze dwa tematy przeważały. Było fajnie, ale jak to mówią dupy nie urywało. Może dlatego, że widziałem lepsze backwatersy w Kochi podczas mojej samotnej wycieczki, a może po prostu dlatego, że było to zbyt długo, a może akurat nasz kapitan się nie wysilił. Po trzech godzinach machania wiosłem zatrzymaliśmy się. Jak się okazało tylko po to żeby przejść się 200 metrów wzdłuż kanału by zobaczyć zalane wodą poletko ryżowe. Hmmmm. No dobra. To był kulminacyjny punkt wycieczki. Kolejne dwie godziny machania wiosłem i byliśmy znowu w wiosce. Tam czekał na nas obiad. Podany na liściu bananowca zdecydowanie smakował lepiej :-))) Kupka ryżu i 5 kupek innych rzeczy. Rozpoznałem wśród nich marynowane buraki, sałatkę z pomidorów i ogórków. Pozostałe trzy kupki były tajemnicą dla mnie. Jedna była dobra, ale dwie następne smakowały jakby się fermentowały przez pół roku zanim wylądowały na liściu :-) I o dziwo obiad był ostatnim punktem naszej wycieczki. 1000 rupii za to, to zdecydowanie za dużo. Tylko niestety inaczej się nie dało. W Alleppey jest po prostu fabryka. Wszystko zorganizowane tak, że sam nie jesteś w stanie nic zrobić. Wszystko przez pośredników. Przynajmniej jeżeli chodzi o wycieczki po backwaters. Wieczorem gdy wracaliśmy promem ruch na głównym jeziorze był taki jak podczas szczytu na 5th Avenue w NYC. Pływające domy walczyły o swoje miejsce w drodze do przystani. Szok.
Następnego dnia, mając dosyć zorganizowanych wyjazdów, wynająłem skuter i pojechałem kilka km na północ, na plażę. Ta w samym Alleppey nie nadawała się do niczego, a podobno Marari Beach była o wiele ciekawsza. Po kilkunastu minutach jazdy znalazłem się na bardzo przyjemnym kawałku piasku. Nie tak pusto jak na „mojej” plaży pod Kochi, ale wciąż przyjemnie. Oprócz autochtonów opalała się tam tylko jedna biała dziewczyna. Jeden rzut oka wystarczył żeby stwierdzić iż definitywnie mój typ :-) Rozłożyłem się w pewnej odległości od niej. W sam raz by ją mieć na oku, ale nie za blisko żeby nie być nachalnym :-) Poszedłem się wykąpać. Woda była boska, fale w sam raz. I wszystko za darmo, a nie za 1000 rupii. Po jakimś czasie dziewczyna wstała, popatrzyła w moim kierunku i tez weszła do wody. Nie za blisko, żeby nie wyglądało zbyt obvious, ale też nie za daleko, żebym ją zauważył :-) uśmiech, uśmiech, cześć, cześć. I zaczęła się wstępna, standardowa rozmowa zapoznawcza :-) jedyna różnica, że trwało ona przez najbliższe kilka godzin. Jak się okazało Guisela jest Brazylijką i… modelką mieszkającą w NYC. To się nazywa zbieg okoliczności. Dwoje białych na plaży. Ona modelka, on fotograf. Jak to moja nowopoznana znajoma stwierdziła: przeznaczenie :-) Guisela podróżowała przez Indie sama. Na początku była w dwójkę z koleżanką, ale ta musiała wyjechać wcześniej więc kontynuowała podróż dalej samotnie. Kolejny stereotyp złamany. Większość moich znajomych płci żeńskiej, gdy mówiłem, że jadę samotnie do Indii, twierdziło, że one by tak nie mogły, bo to niebezpieczny kraj. I że nawet ja jestem odważny, bo zapuszczam się w tak niebezpieczne strony. To samo słyszałem lecąc do Iranu. Ludzie są tak nafaszerowani bzdurami, które sprzedają im media, że wszędzie panuje strach i to on rządzi życiem czy też decyzjami większości. Bo przecież w TV nie pokazują, iż miliardy ludzi codziennie chodzi do pracy, do szkoły, kocha się, bawi, stara związać koniec z końcem, sprawić by ich dzieciom żyło się lepiej. Nie. Świat wg mediów to miejsce gdzie wybuchają bomby, porywa się ludzi, gwałci kobiety, ludzie są zabijani na każdym kroku. I większość z nas widzi tylko taki świat, a jak gdzieś wyjeżdża to do gett. Wielkich kurortów, hoteli gdzie czują się bezpiecznie. A świat jest kompletnie inny. W większości przyjazny, otwarty i miły. Oczywiście są miejsca gdzie jest niebezpiecznie. Nocą po favelach w Rio bym nie chodził nie mając obok jakiegoś zaprzyjaźnionego tubylca. W niektóre tereny Pakistanu, Afganistanu czy Iraku bym się nie zapuszczał nawet w dzień. Ale też bym nie wałęsał się po warszawskiej Pradze w nocy. To są normalne zasady bezpieczeństwa. I tak samo jest w Indiach. Mogą cię tu okraść, pobić lub zgwałcić jak w wielu innych miejscach w Europie czy świecie. Ludzie są różni. Ale po Polsce, Niemczech i Stanach w Indiach w swoim życiu przebywałem najdłużej. I nic mi się tutaj nigdy nie stało. Wprost przeciwnie. Gdy z powodu własnej głupoty rozwaliłem sobie głowę, pół indyjskiego miasteczka starało się mi pomóc. Chodziłem ciemnymi uliczkami po nocy, mieszkałem w dzielnicach, które do luksusowych nie należą, często miałem na sobie i z sobą tyle wartościowych rzeczy, że niektórzy z tych biednych ludzi mijanych codziennie na ulicy mogliby żyć rok albo dwa sprzedając je. Kolejna rzecz to jedzenie. Następny stereotyp. Jak tu przyjedziesz to od razu zachorujesz na wszystkie możliwe choroby, mówili. Ja może jestem niezbyt dobrym przykładem, bo z zasady jestem nieodpowiedzialny i nawet sobie ubezpieczenia nie wykupiłem na całą podróż. Co w sumie jest głupotą. Po prostu zapomniałem. Miałem tylko na Iran, bo było wymagane do wizy. Ale bez ubezpieczenia, bez szczepionek, nawet bez probiotyku, który kiedyś brałem, a potem zapomniałem raz, drugi i w końcu przestałem w ogóle go zażywać, wciąż żyję. Jem na ulicy, rękami, w podłych knajpach, z gazety i żyję. Podobnie robiłem podczas mojej poprzedniej wizyty w Indiach. Jedyne czego nie robię to nie jem mięsa. Żadnego. Nawet ryb. Wszystko wegetariańskie i ciepłe. Owoce staram się jeść nie przejrzałe. To wystarczy. Nie spotkałem na swojej drodze nikogo kto by miał tutaj problemy z żołądkiem. Może to przypadek, a może reguła. Za to spotykam non stop samotnie podróżujące po Indiach kobiety. Jak Guisela. Samotnie lub w parze z drugą dziewczyną. Tak naprawdę to częściej widuję samotnie wałęsające się po Indiach dziewczyny niż podróżujących solo facetów. I jedyna rzecz, o której słyszałem z ich opowieści, która sprawiła, że poczuły się niekomfortowo to gdy jeden tubylec w pociągu położył swoją rękę na udzie jednej z dziewczyn, która podróżowała w parze z inną. Ale takie rzeczy spotyka się non stop w Europie.
Guisela okazała się bardzo inteligentną, posiadającą sporą wiedzę o świecie i bardzo uduchowioną dziewczyną. Głównie takie tu przyjeżdżają. Mówię o podróżniczkach, a nie turystkach. Bo to dwie kompletnie różne kategorie. Na szczęście w Indiach więcej jest tych pierwszych. No może poza Goa ;-) Rozmawialiśmy przez kilka godzin na plaży. Jej duchowość i mój realizm były dobrą pożywką dla fajnej dyskusji. Dziewczyna od lat mieszka w Nowym Jorku, pochodzi z południa Brazylii, ma niemieckie korzenie. Oprócz bycia modelką jest też lifestyle trainer i yoga teacher i głównie z tego żyje, bo mając 30 lat jej kariera modelki powoli dobiega do końca. Po plaży pojechaliśmy się przebrać do naszych hoteli i wieczorem znowu się spotkaliśmy na odkrywanie Alleppey po zachodzie słońca. Akurat zaczął się jakiś hinduski festiwal więc ulice były przepełnione ludźmi. Co chwila jakieś procesje z bębniącymi mężczyznami i kroczącymi godnie ze świecami kobietami. Wszystko dookoła trochę tandetne. Tutaj w Indiach tak naprawdę lubują się w tej tandetności. Wszystko wygląda jak na odpuście. Świecidełka, kolorowe wstążeczki, kwiatki, sreberka i wszędzie głośna, przesterowana muzyka z głośników. Czasami mój umysł miał problem z ogarnięciem tego wszystkiego. Pokręciliśmy się po ulicach, potem poszliśmy na „romantyczną” kolację do Indian Coffee House. Te jadłodajnie można spotkać w większości indyjskich miast. Taki tutejszy McDonald’s Indian style. Właścicielami knajp są wszyscy pracownicy. Coś w rodzaju spółdzielni. Jedzenie jest proste, tradycyjnie indyjskie i tanie jak barszcz. Chociaż nie. Barszcz jest droższy :-) sam przybytek tez wygląda jak najtańsza speluna w Wawie. Ale tak tu już jest. Jedzenie jest bardzo dobre. Polecam. Oczywiście jedzone jedną ręką smakuje lepiej :-) Próbowałem nauczyć tej sztuczki Guisele. Nawet zdolna z niej bestia była. Dała radę, a naprawdę nie jest to proste. Jednak co piękne i miłe zawsze się musi skończyć. Następnego dnia rano ja ruszyłem dalej w drogę, tym razem w góry, a Guisela po rannej jodze wybrała się na podobną wycieczkę w łódce jak ja dwa dni wcześniej.
Drogę do Kumily odbyłem lokalnym autobusem rządowym. Pierwszy raz takim się przemieszczałem. Do tej pory zawsze to były lepsze czy gorsze, ale autobusy z klimą, często z miejscami sypialnymi. Ale teraz stwierdzam, że podróż właśnie takim lokalnym autobusem jest najlepsza. Wiedziałem, że najlepiej dostać się na siedzenie konduktora obok kierowcy. Najwięcej miejsca na nogi i bagaże. Żaden konduktor mi nie odmówił :-) do tego w indyjskich autobusach z przodu siedzą kobiety a z tyłu faceci. Byłem więc jak rodzynek. Całą drogę się o mnie troszczyły. Karmiły, poiły, trzymały bagaż, żeby nie upadł, a przede wszystkim zawsze się do mnie szeroko uśmiechały. Wszystkie ubrane zawsze na kolorowo w sari. Nawet większość muzułmanek ubiera się na kolorowo zasłaniając przy tym włosy czy też twarz. Strasznie mi się to podoba. Z punktu widzenia estetycznego taki strój kobiety jest po prostu kobiecy. Mam szczerze dosyć europejskiego noszenia przez kobiety głównie spodni. Gdzieś coś poszło nie tak na Starym Kontynencie. Kobiety nawet w ubiorze przestają być kobietami. Do tego noszą się na szaro, buro, popielato. A tutaj kolory biją zewsząd. Piękne i estetyczne. Podobnie faceci. Nie mogę wyjść wciąż z podziwu jak zajebiście dobierają kolory koszul do koloru doti czyli chusty, którą okrywają nogi. Ach. W Polsce byliby uznani z tym wyczuciem kolorów za gejów. Zresztą i tak by zostali uznani nawet ubierając się na czarno. Tutaj mężczyźni często chodzą razem trzymając się za ręce, obejmując się, masując sobie karki. I wszystko to jest bardzo naturalne. Europejski typ macho by się wzdrygnął, a tu taka fizyczna bliskość dwóch mężczyzn jest totalnie naturalna i wyzbyta jakiegokolwiek podtekstu seksualnego. No dobra, ale byliśmy w autobusie, a nagle roztrząsam zachowania mężczyzn na ulicach :-) wróćmy więc do mnie otoczonego przez kolorowo ubrane niewiasty. I autobusu bez szyb. No bo skoro nie ma klimy to trzeba jakoś oddychać w nim przy 30 stopniach na zewnątrz. To kolejna rzecz która przemawia za autobusami lokalnymi. Czuje się klimat. A do tego droga, którą jechaliśmy była cudowna. Na początku nic ciekawego się nie działo, ale gdy zaczęliśmy się wspinać mozolnie pod górę zaczęło być intersująco. Nie wspominałem chyba jeszcze o tym jak jeździ się w Indiach. Mogłaby być o tym osobna opowieść tak naprawdę. Najważniejsze jest to, że ruch jest lewostronny. Druga ważna rzecz w kolejności to klakson. Jeżeli masz słabe hamulce to sobie jakoś poradzisz, jeżeli twój samochód dusi się i prycha to i tak dasz radę. Ale nigdy przenigdy nie wsiadaj w Indiach jako kierowca do pojazdu, który ma niesprawny klakson. Grozi to wypadkiem w ciągu pierwszych 5 minut jazdy :-) Dźwięk klaksonu powinien być częścią hymnu narodowego Indii. Słyszysz je wszędzie. Z tyłu samochodów czy też tuktuków nawet jest wyraźnie napisane: używaj klaksonu. Wiem że jest to bardzo przydatne przy takim chaosie na drogach. Każdy tu jeździ jak chce, na skrzyżowaniach zamiast się zatrzymać to „płynnie” włącza się do ruchu. Chciałbym zobaczyć moich trzymających się zasad ruchu drogowego i strachliwych znajomych z Polski jak sobie radzą jeżdżąc tutaj. Z czasem dostrzegasz w tym wszystkim porządek i sens. Przyzwyczaiłem się i nawet spoko radziłem maszerując ulicami czy tez jeżdżąc skuterem czy rowerem. Czasami zdarzało mi się, że zakląłem pod nosem, gdy jakiś burak mi zatrąbił pod samym uchem swoim klaksonem z turbo doładowaniem. Ale może dzięki temu tak mało tutaj widziałem wypadków. Może jeden przez cały miesiąc i raczej go można nazwać stłuczką niż wypadkiem. Dlatego też jadąc na przednim siedzeniu obok kierowcy autobusu zdawałem się kompletnie na niego nie czując obaw w ogóle. Bo po co? Wiedział co robi, a ja tu tylko byłem gościem. Tak więc pięliśmy się wąską drogą pod górę balansując często na skraju przepaści, trąbiąc na każdym zakręcie, wyprzedzając na tych zakrętach i chowając w ostatniej chwili przed nadjeżdżającymi z przeciwka samochodami. Ale dotarliśmy do Kumily bezpiecznie. Co prawda doznałem szoku temperaturowego, bo na dole było ponad 30, a na górze koło 20 stopni. Zima!!!! Jak tylko wysiadłem zwróciłem uwagę na mnóstwo straganów i sklepików sprzedających bananowe chipsy. Już w Alleppey widziałem ich mnóstwo, ale tutaj to już było zatrzęsienie. Nawet stwierdziłem, że Kerala powinna się nazywać nie God’s Own Country jak często lubią na nią mówić, ale Banana Chips Land. A najlepsze jest to, że te chipsy bananowe smakują jak nasze słone ziemniaczane. Prawie żadnej różnicy w smaku.
Mój Homestay okazał się uroczym miejscem. Duży, czysty pokój, na dachu taras z ogrodem, hamaki, rower stacjonarny i uroczy właściciel. Nazeer. Byliśmy w muzułmańskiej części miasta. Jedyny problem to wycie muezina z głośników pobliskiego meczetu. Szczególnie uciążliwe było to o 5 rano. Minaret był oddalony o jakieś 50 metrów od moich okien, a głośnik był skierowany dokładnie w moje okno. Allahu akhbar budziło mnie codziennie. Zaraz potem odzywał się piskliwy kogut :-) Poza tym było super. Nazeer był zapalonym ornitologiem. Traf chciał, że jednym z gości był inny zapalony ornitolog, Steven z Londynu. Potrafili w dwójkę stać na dachu z lornetką i wypatrywać ptaków przez całe godziny. Następnego dnia ja, Steven, dwie Polki i para Niemców mieliśmy wspólnie pójść na trekking do pobliskiego Parku Narodowego Periyar. Szukać słoni, bo na tygrysy podobno nie było co liczyć. Niestety trzeba było to zrobić z przewodnikiem i myśliwym z bronią. Cała przyjemność wraz z biletem wejściowym do Parku 2000 rupii. 120zł!!! To był pierwszy i jedyny raz kiedy złamałem swoją żelazną zasadę budżetową w Indiach. Nie wydawać więcej niż 100 zł dziennie. I to razem z hotelem. Tego dnia w sumie wydałem 230 zł. Zaszalałem. I nie wiem czy warto było. Słoni nie widzieliśmy. Powłóczyliśmy się trochę po górach i w sumie to było fajne, ale nie za 120 zł. W Indiach!! Jedyne co dobre to poznałem dwie dziewczyny z Polski. Kolejny przykład podróżujących samotnie panien. Jedna z nich to ta od ręki na udzie w pociągu :-) Natalia była ze Szczecina, a Ania z Opola. Poznały się na Teneryfie w pracy. Panie architektki. Do Indii przyleciały na wesele znajomej z Teneryfy, a przy okazji trochę pozwiedzać. Wesele trwało podobno 4 dni i było wraz z obsługą na 500 osób. Z tego co pamiętam to pierwszy dzień dziewczyny malowały sobie tatuaże henną, drugi była impreza dla wszystkich, trzeci to były fatyczne zaślubiny, a czwarty impreza dla bliskich przyjaciół. Wykończyłbym się :-) Niestety podczas wesela, Natalii i pannie młodej ukradziono telefony. Pal licho telefon, ale były na nim zdjęcia z podróży i wesela. A to najbardziej boli. Wiem to po sobie. Pilnuję tutaj telefonu jak nigdy dotąd. W Indiach jest tak słaby Internet przez WiFi, że mój iPhone nie chce się zsynchronizować z chmurą. Mam miesiąc materiału, głównie filmowego na telefonie i nigdzie indziej.
Tak jak mówiłem wcześniej słoni nie spotkaliśmy. Dziewczyny a szczególnie Ania były zrozpaczone. W akcie desperacji już po rozstaniu się z przewodnikami postanowiliśmy w trójkę wybrać się jeszcze nad pobliskie jezioro. Może tam u wodopoju spotkamy jakieś dzikie słonie. Dziewczyny złapały stopa czyli lokalny autobus. Cały pusty, tylko dla nas. Przejażdżka trwała kilka minut. Gdy wysiedliśmy zapytaliśmy się kiedy odjeżdża ostatni autobus. Anytime. Ok!!!! But what time exactly? Anytime!! Hmmm. Ok. Anytime to anytime. Oczywiście nad jeziorem żadnych słoni nie było. Tylko jakiś jeden jeleń. Autobusu powrotnego też już nie było. Anytime widocznie był wcześniej :-) Postanowiliśmy wrócić na piechotę. Musiałem sobie tylko kupić coś do picia w pobliskim kiosku. Wziąłem Thumbs Up czyli mocniejszą colę. Dziewczyna sprzedająca mi ją powiedziała, żebym nie otwierał jej czasem tutaj. Dlaczego?? Małpy! Małpy?? Yes sir. Hmmm. I tak otworzyłem. W dwie sekundy zostałem otoczony przez makaki. Wszystkie miały oczy wlepione w butelkę i wyglądały na bardzo podekscytowane. I zdesperowane. Schowałem colę do torby. Zniknęły tak samo szybko jak się pojawiły. Przeszliśmy może z kilometr. Nie widziałem żadnej małpy w pobliżu więc znowu wyciągnąłem colę. Zrobiłem dwa łyki i nagle wylądowały przede mną dwa makaki. Przy czym jeden był bardzo agresywny. Zaczął prychać i szczerzyć zęby mając wzrok wlepiony w moją dłoń z colą. Zaczął podskakiwać i zbliżać się do mnie. Machnąłem mu nogą przed nosem wiedząc że pewnie jest tak szybki, że gdyby chciał już by mi siedział na głowie. Szybko schowałem znowu butelkę do torby. Postał chwilę, odwrócił się i zniknął wśród drzew. Ufff. I to był najbardziej niebezpieczny moment podczas mojej całej podróży po Indiach :-P
Następnego dnia postanowiłem zwiedzić fabrykę i plantację herbaty. Podjechałem kawałek autobusem do pobliskiej miejscowości i tam wpakowałem się na plantację. Okazało się, że muszę wykupić tour po fabryce za 150 rupii, żeby móc się powłóczyć po terenie plantacji. No trudno. Zwiedziłem sobie fabrykę :-) a potem poszedłem „w krzaki. To było moje pierwsze doświadczenie w takim miejscu, więc wszystko mnie ciekawiło. Szczególnie panie pracujące przy zbiorach. Więcej o tym napiszę jednak w kolejnej części mojej opowieści o Indiach, gdy będę opisywał mój pobyt w Munnar. A teraz zakończę na tym, iż po dwóch dniach pobytu w keralskich górach postanowiłem wrócić znowu nad morze. Do Varkali tym razem. Był 24 grudnia.