top of page

Indian Express cz. 2

Podróż z Kumily do Varkali przebiegła bez żadnych wyjątkowych zdarzeń. No może to, że całą drogę odbyłem u boku Justyny z Warszawy ;-) Traf chciał, że gdy wszedłem do autobusu siedziała z przodu, a miejsce obok niej było wolne. Zrezygnowałem więc z siedzenia konduktora i siadłem obok niej. To, że jest Polką wyczułem po akcencie z jakim mówiła po angielsku. I znowu dziewczyna podróżująca sama. Mało tego. Przebywająca już w Indiach od 3 miesięcy. Przyjechała do Delhi na staż do jakiejś szkoły tańca i po miesiącu stwierdziła, że to nie dla niej i się tak włóczy po Indiach. W Polsce skończyła właśnie indianistykę, więc chciała na własnej skórze się przekonać jakie Indie są. Wciąż nie chciała stąd wracać do Polski więc chyba jej się spodobało. Jechała również do Varkali. Ach te zbiegi okoliczności. Autobusem dojechaliśmy do Kollam a stamtąd szybko złapaliśmy pociąg do Varkali. Lubię podróże indyjskimi pociągami. Mimo, że straszą klasą general i nierezerwowanymi miejscami to ja jednak wolę właśnie tak podróżować. Na krótkich trasach oczywiście, bo na długie najlepsze są wagony z miejscami do spania. Jednak z Kollam było tylko 35 km do Varkali więc postaliśmy sobie w otwartych drzwiach i chłonęliśmy wszystko dokoła. Po przyjeździe wzięliśmy razem tuktuka. Najpierw wysiadałem ja. Podjechaliśmy pod adres gdzie powinna się mieścić szkoła jogi w której zarezerwowałem cztery noclegi. A tu brama zamknieta, w widocznym w dali domu ciemno, cisza. Nazwa szkoły jest na murze więc adres jest dobry. Z domu obok wypadła gospodyni i krzyczy, że tu nigdy nikogo nie ma i żeby do niej na pokoje. Tanio odda. Ja jednak mam rezerwacje i muszę przynajmniej zadzwonić do właściciela i zapytać się o co chodzi. Odbiera od razu. Zdziwiony, że czekam. Mówi, że będzie za 5 minut. Ok. Poczekam. Gospodyni z domu obok jednak nie daje za wygraną. Cały czas zaprasza, żeby obejrzeć pokoje. No dobra. Co mi szkodzi. Będę miał rezerwowy nocleg jakby co. Na dole w salonie na kanapie leży gość z nogą w gipsie. Syn kobiety zaprowadza mnie na górę. Pokoje rzeczywiście duże i wygodne, w domu czysto. Mówię, że muszę pogadać z właścicielem szkoły jogi i ewentualnie wtedy mogę tutaj wrócić. W tym czasie Yoga Master zdążył już przyjechać. Sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego tylko trochę roztrzepanego. Powiedział, że ma jakiś problem z booking.com i nie dostaje od nich powiadomień o gościach. I jak nie chcę to mogę zostać u jego sąsiadów, ale on mi gwarantuje, że jak spędzę u niego jedną noc to już nie będę chciał się wyprowadzić. Przekonał mnie swoim uśmiechem i szczerością. Jego dom był wielki. I pusty. Mieszkał w nim sam, a akurat miał tylko dwóch gości, a ci byli na plaży. Pokazał mi mój pokój. Podobało mi się tutaj bardziej niż u sąsiadów obok, więc postanowiłem zostać mimo nie najlepszego pierwszego wrażanie. I Santhosh miał rację. Następnego dnia rano już nie myślałem o mieszkaniu gdzie indziej. Było bosko. Na piętrze mieszkali tylko dwaj goście, przyjaciele. Anglik i Australijczyk. Z tarasu rozpościerał się widok na duży ogród. W ogrodzie stał domek dla gości i sala treningowa do jogi. No i najważniejsze: zadaszona altana. Tam rozpoczynał się każdy dzień w Kasi Yoga Retreat. Od wspólnego śniadania dla wszystkich gości. Moje pierwsze śniadanie zjadłem tam w towarzystwie Santhosha i Mata, rzeczonego Anglika. Jedliśmy tradycyjne, proste południowoindyjskie śniadanie dyskutując przy tym o wszystkim. Santhosh opowiadał o Kerali, Indiach, jodze, Mat o swoich podróżach i wrażeniach z różnych stron świata. Ostatnio policzył w ilu krajach był i okazało się, że jest tego 90 kilka. Wow!!! Gość był starszy ode mnie tylko o 5 lat, a ja dopiero byłem w 40tu. Mam motywację :-) To pierwsze śniadanie było w pierwszy dzień świąt. Zapomniałem wspomnieć ze dzień wcześniej, zaraz po rozpakowaniu się, Santhosh zawiózł mnie skuterem na plażę. W Varkali plaża jest na dole, a nad nią góruje klif wzdłuż, którego rozsiadły się dziesiątki restauracji i sklepików. I podobno to wszystko w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat. Zaczęło być bardziej turystycznie niż backpackersko. W jednej z tych restauracji zjadłem kolację. Można ją nazwać wigilijną :-) Jednak śniadanie rano było o wiele bardziej przyjemne. Te pierwsze i wszystkie następne. Polubiłem Santhosha. Nawet planujemy zorganizować coś razem w Indiach, ale na razie to pomysł i nie chcę zdradzać szczegółów.

I znowu dni mijały na błogim lenistwie. Wspólne śniadania, potem szedłem na plażę, włóczyłem się po okolicy rowerem, później kolacja. Planowałem zostać w Varkali 4 noce, a potem wrócić do Fort Kochi, bo pomyślałem, że Sylwester i Nowy Rok tam mogą być ciekawe. Po trzech dniach jednak zmieniłem zdanie. Drugiego dnia wyprowadzili się koledzy z naprzeciwka i całe piętro domu było dla mnie. Za 40 zł za noc. Plus super towarzystwo Santhosha i jego gospodyni. Postanowiłem zostać tutaj, aż do Nowego Roku. Kolejne 4 dni. Tu było za fajnie mimo, że turystów sporo. I Rosjan ;-) mistrzynią świata była Rosjanka, która przeszła całą plażę w białej wieczorowej sukni i szpilkach brodząc w nich w wodzie. Nie wiem jak ona tego dokonała, ale widziałem to na własne oczy, więc cuda się zdarzają. Cały czas szła na palcach i robiła sobie non stop selfie. Mistrzyni. Cała plaża się śmiała :-) po 5 dniach odkryłem drugą plażę. Nazywała się Black Beach, bo piasek tam był czarny, pewnie pochodzenia wulkanicznego. Była mniejsza, ale też dzięki temu bardziej przytulna i kameralna. I troszkę inne towarzystwo na nią przychodziło. Bardziej alternatywne niż mainstreamowe ;-) Na dzień przed Sylwestrem do szkoły jogi przybył kolejny gość. Norweżka. Na oko dobrze po 50tce. Tona albo jakoś tak. Jak się przedstawiła to brzmiało to jak tuńczyk :-) Była pierwszą z grupy Norwegów, którzy 2.01 mieli przyjechać tutaj na kurs jogi. Ona była ich nauczycielem w Norwegii, więc przybyła troszkę wcześniej. Kolejna uduchowiona. I żyjąca w zgodzie z naturą. Trzeba przyznać, że trzymała się. Bardzo pozytywna kobieta. Nie była u Santhosha pierwszy raz.

Wieczorem tego dnia poszedłem na klif coś zjeść. Wybrałem Juicy Shack, bo tam można było płacić kartami. Poszedłem na górę do mojego ulubionego stolika z widokiem na morze. Była zajęty, więc siadłem obok. Przy „moim” stoliku siedział wysoka i szczupła dziewczyna w krótkich blond włosach w kapeluszu, białej bluzce i obcisłej spódnicy do kolan. Na oko po 30tce. Czytała Marka Twaina. Dobry temat do otwarcia dyskusji pomyślałem ;-)no i dyskusja się potoczyła. Dziewczyna była Dunką. Jezuu. Ileż tych Skandynawów tutaj :-) Jak na Dunkę to miała bardzo nieduńskie imię i nazwisko. Sophie Dupont :-)Zawód? Artysta performer. Ja to mam szczęście albo Indie przyciągają ciekawe osobowości. I kolejna uduchowiona. Znowu miałem wykład z filozofii życia ;-) Dziewczyna jeździ po całym świecie ze swoimi instalacjami i performance’ami. W Indiach jednak była na wakacjach. By się wyciszyć. Najpierw przez 10 dni medytowała. Vipassana się to nazywa. Siedzisz przez 10 dni i nie masz prawa odezwać się do nikogo, używać telefonu, komputera. Większość czasu spędzasz w małym pokoju, siedząc na krześle przez 8 godzin i medytując. Część medytacji odbywa się również w grupach. Po 8 dniach chyba możesz przejść się na spacer. Ale bez jakiegokolwiek kontaktu werbalnego z druga osobą. Hmmm. Brzmi hardcore’owo. Najgorsze podobno są pierwsze dni. Zanim nauczysz się radzić z samym sobą. Sophie po takim „wyciszeniu” i spojrzeniu w głąb siebie postanowiła też zrobić coś dla swojego ciała i przyjechała do Verkali by oczyścić je z wszelkich toksyn poprzez tradycyjną medycynę indyjską zwaną Ayurveda. Podstawą tej medycyny jest przekonanie, że każdy z nas powstaje z 5 elementów: eter, powietrze, woda, ogień i ziemia, a za nasz rozwój odpowiadają trzy dosze: watha związana z ruchem, pitta z metabolicznym oddziaływaniem i kapha odpowiadająca za regenerację. Sedno w tym żeby utrzymać miedzy nimi równowagę. Uff. Jaki ja mądry od tych podróży się staję ;-) Dobrze nam się rozmawiało. Tak dobrze, że Sophie stwierdziła, że może przyłączę się do niej jutro wieczorem i spędzimy Sylwestra razem. Była na tyle zapobiegliwa, że zarezerwowała wcześniej stolik w restauracji. Ja nawet o tym nie pomyślałem ;-) no ale jak zwykle głupi ma zawsze szczęście. Umówiliśmy się również następnego dnia na plażę po południu. Gdy wróciłem do domu okazało się, że zrobiło się tam tłoczno. Przybyła para z Niemiec i dwie Australijki. Ale i tak było super. Niemcy mieli po 19 lat. On szukał celu w życiu a ona mu w tym towarzyszyła :-) tylko w części podróży, bo on miał zamiar szukać sensu swego życia przez rok podróżując po świecie za pieniądze rodziców ;-) Póki co nie wiedział totalnie czego chce, co go interesuje, kręci. Mam nadzieję że te podróże natchną go w jakimś stopniu. Lepsze to niż siedzenie w domu przed playstation 10 ;-)

W ostatni dzień roku pojechałem sobie moim „służbowym” rowerkiem na Black Beach trochę zażyć kąpieli i słońca. Poza tym byłem umówiony z Sophie. Ta, gdy przybyła na plażę, od razu zwróciła na siebie uwagę wszystkich. 178cm, figura modelki, krótkie blond włosy i niebieskie oczy w Indiach naprawdę nie zdarzają się często ;-) w sumie nawet w Europie o takie trudno ;-) no nic. Schowaliśmy się do wody ;-) Wieczorem umówiliśmy się na 20tą. Wcześniej moja wersja Birgitte Nielsen miała zabiegi, gdzie wylewali na nią takie ilości olejków sezamowych, że jak sama powiedziała to już nawet nie jest sexy. Po zmierzchu na ulicach nagle pojawiło się pełno policji. Pilnowali porządku. Santhosh mi mówił, że co roku odbywają się regularne walki mieszkańców chcących się bawić z policją. I nie dziwię się. Policjanci są bardzo brutalni w stosunku do tubylców. Do białych są zawsze uprzejmi i mili. Sir to, sir tamto. Ale swoich traktują jak bydło. Machają tymi swoim bambusowymi pałkami, krzyczą. A to tylko dlatego, że nie chcą wpuszczać autochtonów na ścieżkę wzdłuż klifu gdzie pełno turystów i restauracji. Nie rozumiem tego. I nie rozumiem też ich selekcji. Bo niektórych wpuszczali, a niektórych nie. Hmmm. W tym roku bitwa też była. Podobno jednak mniejsza od tej z poprzednich lat. My siedzieliśmy w restauracji. Przed północą wyszliśmy jednak z niej, bo jakoś drętwo było. Poszliśmy właśnie tam gdzie był tłum keralczyków na lądowisku dla helikopterów. W hotelu obok była prywatna impreza z fajerwerkami. To jednak nie przeszkadzało aby cały ten tłum stał pod bramą i czekał na północ oglądając fajerwerki i słuchając występującego w hotelu zespołu. I tak właśnie powitałem rok 2017. W tłumie roześmianych, pozdrawiających nas i śpiewających tubylców. Happy New Year, Happy New Year. Po północy zeszliśmy na plażę gdzie widzieliśmy kilka ognisk i ludzi tańczących wokół nich. Impreza na całego. Aż tu o 1:00 wpada policja na plażę i każe się grzecznie rozejść. Poszliśmy na górę więc. Tam w restauracjach jeszcze były imprezy i tańce. Chwile później jednak i tam policja weszła i kazała kończyć. Znaleźliśmy jedną bardzo zakamuflowaną na tyłach hotelu. Tam jeszcze nie zajrzeli. Nagle do Sophie podeszły dwie młode osoby. Okazało się, że to jej studenci jogi z Kopenhagi. Co za zbieg okoliczności :-) Za chwilę mnie zaczepiła jakaś dziewczyna. Z Londynu. Z kumplem była. Okazało się, że jest Angielką, ale jej babcia była Polką. Co za zbieg okoliczności ;-) i tak bawiliśmy się do czwartej. Do domu wracałem pustymi i ciemnymi ulicami. I wciąż żyję ;-)

Następnego dnia o 11tej Sophie wyjeżdżała na lotnisko. Umówiliśmy się więc na wczesne jak na Nowy Rok śniadanie. 8:30. Większość restauracji była jeszcze zamknięta. Udało się jednak dostać jakąś bananową owsiankę i kawę. Po śniadaniu mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc poszliśmy piechotką wzdłuż plaży do najstarszej hinduskiej świątyni w mieście. Hindusi lubują się w tandecie. Znaczy się zawsze wszystko jest oświetlone lampkami choinkowymi, obwieszone koralikami, kolorowe, plastikowe. Tak wygląda większość hinduskich świątyń. Ale są wyjątki. Istnieje wiele świątyń mających po kilkaset lat i te wyglądają całkiem inaczej. I my znaleźliśmy się właśnie w takiej. Kamienna, ciemna, majestatyczna. Jedyne co się nie zmienia to tłum ludzi. I pomieszczenia wewnątrz świątyń gdzie niewyznawcy hinduizmu nie mają prawa wchodzić. Przeważnie jest to mała komnata z jakimś słoniem siedzącym na tronie i obwieszonym kwiatkami ;-) Hindusi tam wchodzą tylko po to by spojrzeć na niego i idą dalej. A cały ruch odbywa się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W tej świątyni kazano mi się do połowy rozebrać. Znaczy się ściągnąć koszulkę. No rzeczywiście wszyscy mężczyźni tutaj byli w samych doti. Doti to taka chusta którą się przepasują na różne sposoby. Stwierdziłem że nie ma bardziej funkcjonalnej części odzieży. Możesz ją wiązać wokół nóg na kilka sposobów. Ułatwia załatwianie się w azjatyckich ubikacjach. Do tego możesz się tą chustą okryć jak Ci zimno w nocy. Może Ci też służyć jako ochrona przed słońcem na głowę. Jako obrus do spożycia posiłku na ziemi. Aż sobie dwie takie doti kupiłem. Santhosh nauczył mnie jak je wiązać. Nie jest to za łatwe. Szczególnie wersja na krótko ;-) Jeszcze publicznie w nich nie wystąpiłem. Chodziłem tylko „po domu”. Dlatego w świątyni byłem w bojówkach i bez koszulki ;-) a do tego nie mogłem fotografować. Zakaz obowiązujący w całej świątyni. Nawet telefonem.

Po wyjściu ze świątyni poszliśmy ostatni raz na plażę. Sophie chciała się z nią pożegnać. Widok z klifu był piękny. A może raczej byłby piękny gdyby nie stosy plastikowych i papierowych śmieci walających się wszędzie. To jest tak naprawdę jedna jedyna rzecz w Indiach, która mi bardzo przeszkadza. Nie bieda, nie smród, nie tandetność, ale to, że tutaj jest „kultura” wyrzucania śmieci na ulicę, do wody, w lesie, na klifie nad plażą w Varkali. Gdy pływałem łódką po backwaters każdy z nas dostał po butelce wody. Była nas czwórka na łódce plus kapitan, sternik i właściciel w jednej osobie. Gdy wypiliśmy już wszystko każde z nas schowało do plecaka pustą butelkę, bo nie było co z nią zrobić. Wszyscy za wyjątkiem kapitana. On, gdy już cumowaliśmy w jego wiosce wziął swoją butelkę i po prostu wyrzucił do wody. Popłynęła powoli z nurtem, w ciszy, wśród zieleni, śpiewu ptaków. Byliśmy w szoku mimo, że spotykamy się z takim zachowaniem tutaj non stop. Pewnego razu przyszedłem na klif w Varakali, żeby obejrzeć zachód słońca. Oczywiście z powodu zanieczyszczenia powietrza nigdy nie widziałem chowającego się słońca w wodzie, nawet w bezchmurny dzień. Znikało kilka cm ponad horyzontem. Ale mimo tego fajnie było zobaczyć czerwone niebo nad morzem. Tym razem zachciało mi się lodów. A co? Nie można? ;-) akurat stał pan z budką z lodami. Kupiłem jeden rożek. Obok budki stało wiadro na śmieci, głównie na papierki po lodach. Było prawie puste. Wyrzuciłem tam swoje. Potem podszedłem na grań klifu i usiadłem na ławce. Obok mnie siadły trzy starsze panie. Dobrze ubrane, eleganckie, obwieszone biżuterią. Każda z nich kupiła sobie po lodzie. Rozdarły papierki, wyciągnęły z nich lody, a papierki po prostu puściły. Nie to, że zmięły i wyrzuciły, tylko wypuściły z rąk. Wiatr je porwał i zaniósł na wielką stertę opakowań po lodach, plastikowych butelek i setek innych rzeczy. A wszystko to na krawędzi klifu, z którego rozpościerał się piękny widok na plażę :-( I one przyszły ten widok podziwiać! Chciałem im zwrócić uwagę, ale stwierdziłem, że jestem tu gościem i nie będę ich pouczał. Santhosh później stwierdził, że powinienem był powiedzieć im kilka słów. Może by się zawstydziły i nigdy tego już nie zrobiły. Bo on sam dopiero nauczył się niewyrzucania śmieci na ulicę po tym jak zaczął przebywać w towarzystwie ludzi z kręgu kultury zachodniej. Bo wcześniej wydawało mu się to również naturalne. To niestety tkwi w mentalności bardzo głęboko i nie wiem czy jedno pokolenie wystarczy, żeby to zmienić. Rząd i władze starają się poprzez kampanie medialne to podejście zmienić. W kinach przed filmem puszczane są filmiki wyśmiewające wyrzucanie śmieci na ulice. W każdym mieście plakaty czy też tablice krzyczą wielkimi literami, żeby Keep India clean! Ale co z tego, jeśli możesz godzinami szukać kosza na śmieci na ulicy i go nie znajdziesz. Jedyne pojemniki na śmieci to kartonowe pudła postawione przy kramikach z chaiem lub jedzeniem. Miasta same z siebie nie robią nic. Rodzice również. Mały 4letni szkrab wyciąga coś z torebki plastikowej i buch tą torebkę przez okno autobusu. Wychylasz się z otwartych drzwi pociągu, żeby poczuć wiatr we włosach, a zdarzy się, że poczujesz na sobie torebkę plastikową z resztkami jedzenia wyrzuconą przez okno. Niestety. Wkurwiające. Przynajmniej mnie. Santhosh powiedział, że miesiąc wcześniej w Kerali zakazali w sklepach wydawania plastikowych jednorazówek. Zobaczymy czy to coś zmieni.

Po Sophie przyjechała zamówiona taksówka, więc musieliśmy się pożegnać. Wracała na chwilę do Kopenhagi, a potem jechała na trzy miesiące na stypendium do Paryża, a potem na chwilę do Gwatemali z wystawą swoich prac i do Tokio. Ta to ma fajnie. Umówiliśmy się w Paryżu. Na Gwatemalę raczej mnie stać nie będzie po trzech miesiącach włóczenia się po świecie. Wróciłem szybko do domu, bo tam przecież noworoczne śniadanie z Santhoshem i ekipą. Później pojechałem z nim jego mopikiem na wycieczkę po Varkali. Akurat była niedziela więc jak to w wolne dni, ludzie włóczą się po piknikach, świątyniach i odpustach. Nasz odpust był w kolorze żółtym tym razem. Był to kolor wyznawców dawno zmarłego guru, który przez swoją działalność i dobroć uratował Keralę dla hinduizmu. Ze względu na to, że system kastowy był bardzo silny w Kerali niezadowoleni z tego ludzie zaczęli przechodzić na chrześcijaństwo i islam. Dopiero pojawienie się tego guru, którego nazwiska nie pamiętam sprawiło, że ludzie przestali odpływać do innych religii. W ogóle historia Kerali jest dosyć ciekawa. To tutaj w 1956 roku do władzy doszedł pierwszy na świecie rząd komunistyczny wybrany w demokratycznych wyborach. Rządzili Keralą przez wiele lat. Nadal rządzą. Tylko z przerwami. Co cztery lata zamieniają się przy władzy z inną partią :-) Dzięki tym rządom Kerala jest inna od reszty Indii. Tutaj nie ma tak dużego rozwarstwienia. Różnica między najbiedniejszymi a najbogatszymi nie jest tak olbrzymia jak w innych stanach. Również kobiety tutaj są lepiej wykształcone i traktowane. Inną ciekawą rzeczą jest to, że na czele partii stoi ten sam gość, który ją zakładał 70 lat temu. Jego pozycja jest już raczej tylko honorowa, ale ludzie go uwielbiają. Ma ponad 90 lat, znał osobiści Stalina, Che Guevarę i wielu innych znanych z historii postaci świata komunistycznego. Jest przez całe życie wegetarianinem, ćwiczy jogę i wciąż codziennie chodzi piechotą do pracy. Kilka kilometrów. Partia się chce go pozbyć, bo często krytykuje poczynania nowego kierownictwa, ale nie mogą. Straciliby poparcie w społeczeństwie.

Po przejażdżce z Santhoshem na odpust w domu czekała mnie niespodzianka. Wspomniałem dzień wcześniej mojemu gospodarzowi, że chciałbym się kiedyś przejechać Royal Enfieldem, czyli motocyklowym królem indyjskich szos. Klasyk. Szczególnie chciałem model zwany Bullet. I oto taki właśnie rarytas czekał na mnie na podjeździe. No oczywiście musiałem za tą przyjemność zapłacić jakieś 700 rupii ale i tak cieszyłem się jak dziecko. Od razu wsiadłem i pojechałem za miasto. Najpierw na północ na cichą i pustą plażę a potem na południe od miasta na dokładnie taką samą :-) „Jadę, jadę na motórze, wiater mi owiewa twarz” ;-) Szaleństwo. W krótkich spodenkach, bez kasku. Free as a bird. I ten dźwięk silnika. Warto było! Wróciłem wieczorem. W szkole pojawili się nowi goście. Tym razem para z Grecji. I znowu nadarzyła się okazja do długich dyskusji w santhoshowej altanie. To był mój ostatni wieczór w Varkali. Dziewiąty. Miałem tu być tylko cztery dni i to tylko dlatego, że trudno mi było w okres świątecznym znaleźć tani nocleg. Jednak zostałem tu z wyboru 9 nocy i nie żałuję ani dnia. I na 100% jeszcze tu wrócę.

Z samego rana Santhosh zawiózł mnie na stację. Mój pociąg do Kochi odjeżdżał bardzo wcześniej. Miałem bilet, ale wciąż byłem na tzw. waiting list. Oficjalnie nie powinienem był wchodzić do tego pociągu, bez potwierdzenia, że mam miejsce. Stwierdziłem jednak, że będę udawał głupiego turystę, który nic nie rozumie i może jakoś uda się znaleźć miejsce. Niestety moje bycie głupim pomogło mi tylko podjechać 20 km do następnej stacji gdzie kazano mi wysiąść ;-) Buraki i służbiści ;-) Poszedłem do kasy i kupiłem bilet do klasy General czyli pchaj się, bo kto pierwszy ten lepszy. Akurat podjechał pociąg do Kochi. Tłum rzucił się na klasę General. Ja stwierdziłem, że spróbuję jeszcze raz numer z głupim turystą. Wpakowałem się do 2 klasy. Sypialno-siedzącej. Stanąłem w korytarzu. Oczywiście zaraz do mnie podszedł konduktor, bo oni tu w każdym wagonie prawie siedzą. Pokazuję bilet, a on że to General! General? Nie rozumiem! Poprosiłem o bilet w kasie i pani mi sprzedała właśnie taki. Hmmm. No i co ja mam z tobą zrobić? Zaczął przeglądać swoją książkę rezerwacji i znalazł po chwili jedno wolne miejsce dwa wagony dalej. Za dodatkową opłata 100 rupii. Super. I tak za bilet zapłaciłem takie grosze, że mogłem dopłacić te 100. Zabrałem swój plecak i poszedłem przeciskać się do mojego wagonu. Minąłem jeden i nagle znalazłem się w innym świecie. W wagonie restauracyjnym. A raczej kuchennym. W jednym przedziale siedziało trzech gości i obierało ziemniaki, w kolejnym było pełno kartonów z jedzeniem. Następny przedział okazał się obszerną kuchnią na której środku płonęło ognisko, a nad nim wisiał kocioł z jakąś zupą. Albo z ziemniakami ;-) Wyglądało to jak przedsionek piekieł. Mój wagon był następny. Oczywiście moje miejsce było zajęte. Siedziała na nim starsza kobieta wyglądająca na muzułmankę, bo cała okutana na głowie i twarzy. Jak zobaczyła, że patrzę na nią, potem na numer jej miejsca, a potem na mój bilet, zrozumiała. Chciała wstać, ale dałem jej znak żeby siedziała, ja sobie postoję. Obok siedziały jakieś młode panny, już nie muzułmanki. Te były bardzo chętne się przesunąć, żebym siadł obok. Ja jednak wolałem postać sobie w otwartych drzwiach wagonu. A może straciłem przez to okazję na poznanie mojej przyszłej indyjskiej żony? A to pech ;-)

Dojechałem do Kochi bez dodatkowych przygód. Szybka przesiadka na autobus i w drogę, w góry. Tym razem Munnar. Jest to miejscowość wybudowana jeszcze przez Brytyjczyków i otoczona plantacjami herbaty oraz parkami narodowymi. Taki chill out zone. Na dole 30 stopni, a na górze przyjemne i odświeżające 21-22. Podobny klimat do Kumily, w którym byłem 10 dni wcześniej. W sumie to te same góry tylko Munnar jest kilkadziesiąt kilometrów bardziej na północ. Chciałem tu przyjechać wcześniej, ale poziom rezerwacji miejsc w hotelach wynosił wtedy 90% więc nie było szans na coś w normalnej cenie. Po nowym roku zrobiło się luźniej. Mój hotel był nie dość, że tani to jeszcze całkiem przyjemny. I mieścił się w starej części Munnaru więc było łatwiej stamtąd ruszyć na trekking po okolicznych wzgórzach. Do tego na dole była kawiarnia i restauracja. Obie niedrogie. Oczywiście w hotelu próbowali mi sprzedać zorganizowany trekking albo jakąś inną wyprawę, ale stwierdziłem, że poradzę sobie sam. Natalia i Ania mówiły, że wystarczy po prostu wyjść za miasto, a droga mnie sama poprowadzi. I tak było. Najpierw obrałem sobie pierwszy punkt wycieczki czyli punkt widokowy na którym można było podziwiać panoramę doliny i otaczające ją wzgórza i plantacje herbaty. Jak już się znalazłem tam to trzeba było wymyślić kolejny cel. Tym razem padło na wodospad w dole rzeki. Hmmm. Wszystkie mapy kazały mi wrócić z powrotem i dostać się tam od drugiej strony idąc brukowaną drogą. Ja jednak stwierdziłem, że dojdę tam przez plantację i dżunglę. Zacząłem schodzić w dół pomiędzy krzewami herbaty. Było bosko. Świeciło słońce, wokół żywej duszy, tylko ja i herbata. Cały czas na mapie sprawdzałem gdzie są wodospady i starałem się iść w ich kierunku. Nie było to łatwe, dróżki na plantacjach kręcą się, zawracają, to pną się ku górze to opadają. Ale jakoś udało mi się utrzymać kierunek. W pewnym momencie doszedłem do jakiegoś samotnego domku. Był tam mężczyzna, który naprawiał rower. Podszedłem do niego i spytałem czy do wodospadu to dojdę tędy czy nie. Tak, oczywiście. 10 minut tą ścieżką. Super! Ruszyłem dalej. Dróżka stawała się coraz węższa, aż nagle skończyła się przy innym małym domku. Z tą różnicą, że dom ten był zamknięty na 10 kłódek i wokół żywego ducha. Wzdłuż frontu budynku zobaczyłem gumowy wąż. Jeden jego koniec niknął gdzieś w krzakach po prawej, a drugi po lewej. Hmm. W sumie widać, ktoś chodzi wzdłuż tego węża. Teraz tylko pytanie. Lewo czy prawo. Wodospad był dokładnie na mapie na wprost. W prawo wąż schodził w dół, ruszyłem więc w tę stronę. Zacząłem przedzierać się przez jakieś palmy, agawy czy inną trzcinę cukrową. Nagle wąż się skończył. Ślady stóp prowadziły jednak dalej, więc nie zatrzymywałem się. Po jakichś 5 minutach nagle zielsko się skończyło, a ja wyszedłem na otwartą przestrzeń. Na przeciwko mnie był strumień i małe wodospady. I żywej duszy wkoło. Wydedukowałem, że jestem przy wodospadzie tylko na jego górze. Od tej strony chyba tylko tubylcy tu zaglądają. Usiadłem chwilę, żeby odpocząć i zastanowić się co dalej. Było cicho, spokojnie i bosko. Totalna dzicz. Po 15tu minutach stwierdziłem, że spróbuję zejść na dół. Poślizgnąłem się na pierwszym mokrym kamieniu. Na szczęście nic się nie stało, ale od tego momentu byłem podwójnie ostrożny. Udało mi się przedostać na drugą stronę strumienia i zejść kilkadziesiąt metrów w dół. No i niestety skończyło się. Przede mną zaczynał się ten prawdziwy wodospad i nie było szans żebym zszedł na dół. Z obydwu stron strumienia były zbocza dżungli z miękkim błotem, a przede mną wielkie głazy po których musiałbym się jakoś spuszczać w dół. Nie byłem pewny czy jak zejdę te dwa kamienie w dół czy dalej już w ogóle nie utknę. A byłem totalnie sam, bez zasięgu komórki. Wolałem nie ryzykować i uznałem swoją porażkę. Wróciłem na górę i ścieżką przez dżunglę dotarłem na plantację. I tak czułem się zajebiście. Obrałem sobie kolejny cel. Wrócić do punktu widokowego i stamtąd spróbować wspiąć się wyżej i zejść z gór drugą stroną. Przy punkcie widokowym zapytałem się gościa w budce z napojami czy mój plan ma szanse powodzenia. Powiedział, że tak. Tylko muszę znaleźć taką małą ścieżkę w górę. Jak na nią wejdę to już mnie poprowadzi. Ruszyłem na poszukiwania małej ścieżki w górę :-) Znalazłem tylko dziurę w płocie otaczającym plantację. To wystarczyło. Zacząłem powoli piąć się ku górze. Po jakichś 30 minutach i 1258 zakrętach stanąłem na szczycie. Oczom moim ukazał się las… krzyży. Hahaha. Nie to nie ta bajka. Przede mną do samej doliny ciągnęły się plantacje. Jakżeby inaczej. Niespodzianki nie było. A może jednak była. Gdy po tamtej stronie gór krzaczki sobie rosły samotnie, to z tej strony roiło się wśród nich od kobiet zbierających herbatę. Kolorowych kobiet. Każda była ubrana w inne kolory. I nawet tutaj były one zawsze dobrze dobrane. Wszystkie miały koszule, przeważnie flanelowe, a na głowach chusty, albo worki do zbierania herbaty albo jedno i drugie na raz. Tworzyło to dosyć oryginalne nakrycie głowy. Przepasane były w pasie grubą folia chyba w celu ochrony przed podrapaniem przez krzewy. Na ramieniu zawieszony worek, do którego wrzucały liście herbaty. Na ramieniu lub na czole. Z tego co się dowiedziałem, każda z nich miała dziennie uzbierać 15 kg liści herbaty. W zrywaniu ich pomagały im nożyce połączone z szufelką :-0 Oczywiście byłem atrakcją dnia. Schodząc w dół wszedłem miedzy grządki, żeby z nimi porozmawiać. I porobić zdjęcia. Większość z nich cieszyła się i pozowała mi. Zdarzały się jednak i te „wstydliwe”, które krzyczały z daleka: no photo, no photo. Wszystkie jednak pytały o trzy rzeczy. Pierwsze czy mam długopisy reklamowe. Przypomniały mi się czasy podarków dla Indian. Niestety nie miałem żadnych. Po drugie czy mam wodę. Tej niestety tez już nie miałem. Przykro mi się zrobiło, bo widziałem, że naprawdę ciężko pracują w tym słońcu, a chyba butelka wody byłaby zbyt dużym ciężarem dla nich lub tez mają zabronione noszenie ich ze sobą. Co chwila gdzieś było słychać głos „poganiacza”. Brygadzisty pewnie. Zawsze mężczyzny. On coś tam krzyczał, a one cos tam pod nosem sobie wtedy mruczały. Trzecie pytanie było standardowe. Zawsze mnie o to pytano gdy tylko zaczynałem rozmowę z tubylcami. Czy jestem żonaty :-) Na moją odpowiedź, że nie, było albo zdziwienie albo lekko skrywana radość ;-) to się nie zmieniało. Ani w Iranie ani w Indiach. Dziwili się faceci, a kobiety były milsze ;-) Pogawędziłem sobie z paniami chwile i poszedłem dalej. Do wioski, którą widziałem w dole. Już z daleka przykuwała wzrok pięknymi kolorami domów. Przeszedłem przez mały mostek i wszedłem pomiędzy domy. Większość z nich to były takie szeregówki ;-) jeden długi dom, podzielony na części z osobnymi wejściami. Każda z tych części była pomalowana na inny pastelowy kolor. Wioska była uboga, ludzie biedni, ale wszystko wyglądało pięknie. Przez te kolory. Również mieszkańcy wszyscy byli ubrani na kolorowo. Jak ja to lubię i jak bardzo nienawidzę polskiej szarzyzny i nijakości. Oczywiście zaraz mnie zaproszono do któregoś domu, poczęstowano chaiem, namawiano na obiad. Ja tylko poprosiłem o wodę. Zaraz gospodyni pobiegła do kuchni żeby ją przegotować. Jej mąż za to oprowadził mnie po swoim gospodarstwie. Pokazał ogród, z którego był bardzo dumny, drugi dom, swoją małą córę, sąsiadów. Wspominałem już wcześniej, że uwielbiam takie momenty. Kontakt z prawdziwymi ludźmi, a nie szopki dla turystów. Spędziłem tam z 45 minut i się pożegnałem. Czas było wracać, bo za godzinę miało się zrobić ciemno, a ja do miasta miałem jeszcze kawałek. To był jeden z najpiękniejszych dni podczas mojego pobytu w Indiach. Co chwila sobie w głowie powtarzałem: ale jest zajebiście, ale jest bosko, ale jestem szczęśliwy. Włócząc się samotnie po plantacjach w Indiach. Następnego dnia czekała mnie dalsza podróż. Opuszczałem Keralę po ponad trzech tygodniach i jechałem do sąsiedniego stanu. Tamil Nadu.

Rano wstałem wcześniej, żeby zdążyć na autobus, który podobno miał być o 11tej przy poczcie. Tak mi powiedział gość dzień wcześniej na recepcji. Wymeldowując się z hotelu jeszcze raz potwierdziłem tą godzinę. Na pewno o 11tej? Pokiwał głową, że na pewno. Chociaż osoba będąca pierwszy raz w Indiach mogłaby go opacznie zrozumieć. Bo w Indiach potwierdzenie lub zgodę wyraża się kiwając głową na boki a nie do przodu. To jest taki gest jak polskie: hmmm, nie wiem, może. Natalia z Anią na samym początku swojego pobytu chciały się dowiedzieć czy dany autobus jedzie do miasta X. Pytają kierowcę: czy jedzie pan do X? A on kiwa głową na boki. No to one: ale co? Nie wie Pan czy jedzie czy nie jedzie? A on dalej głową na boki. Hahaha. Nawet nie pamiętam czy dziewczyny wsiadły w końcu do tego autobusu czy nie ;-) Pamiętajcie zatem, gdy będziecie w Indiach. Wszyscy tu trzęsą głową na boki jakby mieli dodatkowe kręgi szyjne. I oznacza to tak, zgodę, przyzwolenie lub jest wyrazem sympatii do rozmówcy ;-) szczególnie gdy jest połączone z uśmiechem. I mój recepcjonista kiwał głową tak mocno, że od ramion mu się odbijała. Więc znaczy 11ta :-) Przy ladzie stała tez drobna dziewczyna, na oko tutejsza. Odezwała się do mnie jednak nienaganna brytyjską angielszczyzną. Że ona jedzie dokładnie tym samym autobusem co ja do Maduraju więc może byśmy pojechali razem? Ależ oczywiście. Umówiliśmy się, że o 10:30 pojedziemy tuktukiem na pocztę. Gdy już się znaleźliśmy na przystanku okazało się, że wcale nie ma autobusu do Maduraju o 11tej tylko o 12:30. A przecież nasz recepcjonista kiwał się na boki :-( Mieliśmy opcje pojechania wcześniej z przesiadką albo poczekania 1,5 godziny. Postanowiliśmy pojechać tym, który przyjedzie wcześniej. Zdążyliśmy zjeść cos, napić się chaiu i o dziwo pierwszy przyjechał autobus bezpośredni do Maduraju. I nie o 12:30 jak mówili tylko o 12tej. Indie :-) Całą drogę przez góry gadaliśmy jednocześnie podziwiając krajobraz za oknem. Shilpa, bo tak miała na imię dziewczyna, była Angielką pochodzenia indyjskiego. Urodziła się w Londynie, ale jej rodzice byli urodzeni w Indiach. Była u cioci na wakacjach, ale znudziło jej się siedzenie w jednym miejscu, więc włóczyła się po kraju. Budżetowo. Była nawet lepsza ode mnie. Miała 23 lata. Studiowała medycynę i była zapalonym couchsurferem. W Maduraju tez nie spała w hotelu tylko koczowała na kanapie u… szefa masonerii w tymże mieście :-) Czym była totalnie podjarana. Chciała dowiedzieć się o masonerii jak najwięcej. Ja w ogóle byłem zdziwiony, że wolnomularze mają swoje stowarzyszenia w Indiach. I tez byłem ciekaw czego się dowie. Ja niestety miałem wynajęty podły hotel, bo chciałem zejść z kosztów. Okazało się że można też inaczej. Tak nam się dobrze razem rozmawiało, że umówiliśmy się na następny dzień, że pozwiedzamy Maduraj wspólnie.

Jeszcze wieczorem poszedłem samotnie sobie pochodzić po mieście. Nie oczarowało mnie niczym. Typowe indyjskie miasto jak wiele innych. Świątynia która jest główną atrakcją tego miejsca była już zamknięta. Ale ja miałem trzy zadania. Po pierwsze okulary. Moje się połamały. Przy czyszczeniu. Było tak gorąco, że plastik nie wytrzymał. Najlepsze, że moje ajfonowe słuchawki stopiły się w bocznej kieszeni bojówek kilka dni wcześniej. Na szczęście działają wciąż. Tylko brzydko wyglądają ;-) Poszedłem zatem do najbliższego optyka. Badanie wzroku zrobili mi za darmo. Dowiedziałem się, że wada w jednym oku mi się powiększyła niestety. Wybrałem jakieś oprawki w miarę wyglądające i uboższy o 150 zł ale z nowymi okularami na nosie poszedłem zrealizować zadanie nr 2. Doładować kartę SIM. Przez cały okres pobytu w Indiach zużyłem z 19GB danych. Na szczęście nie jest to drogie. Coś koło 7 zł za 1GB. Szybko znalazłem jakiś kramik z reklamami mojego operatora. Sam nie mogłem doładować sobie konta, bo moje zagraniczne karty kredytowe nie były obsługiwane. Musiałem więc gotówką płacić komuś, żeby on ze swojego konta podładował mój numer. Luuuuz ;-) Zostało ostatnie zadanie. Jakże ważne. Kupić papier toaletowy. W moim hotelu go nie było, a ja swojego nie miałem. To mi zajęło najwięcej czasu. W końcu znalazłem jakiś sklep kosmetyczny. Szczęśliwy wróciłem do hotelu!

Następnego dnia rano Shilpa napisała, że jest w jakiejś jadłodajni na śniadaniu i żebym wpadał bo tanio i dobrze ;-) rzeczywiście było ;-) 1,7zł! Masala dosa. Mniam. Po śniadaniu poszliśmy do świątyni. To była chyba największa hinduistyczna świątynia w jakiej byłem. I jedna z najstarszych. Podobnie jak w Varkali nie było tam tyle tandety. Cały kompleks był otoczony murem i prowadziły do niego cztery bramy nad którymi górowały piramidalne wieże pełne rzeźb bożków i bóstw. Wszystko mocno kolorowe przy czym przeważał niebieski. Wewnątrz tłum ludzi mimo, że było wcześnie rano. Klimat mroczny. Oczywiście wszędzie mnie nie wpuścili. I jeszcze przed wejściem zabrali aparat. Zostawili tylko telefon, a i tak musiałem zapłacić za robienie nim zdjęć czy filmów. Buraki ;-) Oczywiście cały ruch w świątyni odbywał się zgodnie ze wskazówkami zegara, a na środku było pomieszczenie gdzie wstępu nie miałem. Tylko Hindusi. Shilpa powiedziała, że nie można zostać Hindu. Trzeba się nim urodzić. A ci co się uprą mogą np. przystąpić do różnych hinduistycznych sekt typu Hari Krishna. Ale to tez ich nie uprawnia do wejścia do środkowej komnaty gdzie pewnie siedzi jakiś słoń na tronie :-) Shilpa poszła więc sama. Ma paszport zagranicznego obywatela Indii. Jednak wróciła szybko. Nic tam ciekawego nie było. Oprócz siedzącego posągu ;-) Pokręciliśmy się jeszcze trochę po dziedzińcu. Wpadliśmy przez przypadek na przytułek dla krów. Żeby się nie włóczyły po świątyni to mają swoje miejsce. W cieniu i z jedzeniem i wodą. Shilpa wymyśliła, że pójdziemy do kina. Na film pt. Dangal czyli Zapaśnik. Opowiadał o ojcu, byłym zapaśniku, który nie mogąc doczekać się synów zaczął uczyć zapasów swoje dwie córki. Tak mu dobrze poszło, że starsza z nich była pierwszą indyjską kobietą, która zdobyła olimpijskie złoto. Bardzo fajny film. Fajna tez muza. I nie tańczyli w ogóle ;-) Za to przed seansem kazali wstać i puścili hymn indyjski. A w przerwie, bo takowe zawsze są w indyjskich kinach, puścili krótki klip z pogrzebu i życia niedawno zmarłej premier Tamil Nadu. Kobieta na nim jawiła się świętą :-) hmmm. No nic. Film był zajebisty i tyle. Muzy słucham do dzisiaj. Wieczorem odprowadziłem Shilpę do jej masońskiego gniazda, a sam poszedłem piechotą do hotelu.

Ostatnie dwa przystanki na mojej drodze do Chennai czyli Puducherry i Mahabalipuram nie wywarły na mnie żadnego wrażanie więc nawet ich nie będę tutaj opisywał. Oba miasta były kiedyś koloniami francuskimi. Najciekawszą rzeczą był słoń w światyni w Mahabalipuram, który za kasę którą mu trzeba było podać do trąby, tą że trąbą błogosławił delikwenta po głowie, a kasę rzucał swojemu opiekunowi. I tyle. Chennai też nic ciekawego. Wieczorem po 32 dniach pobytu w Indiach odleciałem na Filipiny. Jedno jest pewne. Wrócę tu!!! Na 100%!!!


Wyróżnione posty
Ostatnie posty
Archiwum
Wyszukaj wg tagów
Nie ma jeszcze tagów.
Podążaj za nami
  • Facebook Basic Square
  • Twitter Basic Square
  • Google+ Basic Square
bottom of page